Rano siadam do medytacji, Maciek ćwiczy Tai Chi.
Później ugotowaliśmy... zgadnijcie co? Miłe, wspólne śniadanie i z pewnymi oporami, ale i nadzieją znów stanęliśmy na drodze.
Uratował nas stamtąd pewien Portugalczyk (bardzo Mu za to dziękujemy). I klimatyzowaną ciężarówką dojechaliśmy z Nim do Vila Franca (20 km od Lizbony).
Najpierw pociągiem do Lizbony, a potem do Sintry. Gdzie, jak się umawialiśmy, jak nam się zdawało, będzie na nas czekać pani z HC. Ale okazało się, że gdzieś nastąpiło nieporozumienie. Gdy po paru godzinach udało mi się dodzwonić do Niej, okazało się, że owszem możemy gościć w Jej domu, ale dopiero za 6 dni... Nie mając innego wyjścia znaleźliśmy miejsce na namiot.