Slonce chyli sie juz ku zachodowi.
Przechodzimy przez cmentarz, potem przez wioske - pierwsza zaraz za granica, po stronie Wegier - ktora bardzo nam sie podoba, czysta, spokojna, a wrecz bardzo cicha, drewniane plotki, ladne, ciekawe domki z okiennicami, dwa koscioly (jeden katolicki, zamkniety juz o tej porze, a drugi prawoslawny, lecz juz wogole zamkniety...). Zagadujemy grupe
mlodych ludzi o miejsce na postawienie namiotu. Z angielskim tu ciezko... a jezyk wegierski jest naprawde niezrozumialy dla nas...
Ostatecznie jedna pani o imieniu Kati zabiera nas do swojego ogrodu kolo swojego domu i tam rozbijamy namiot. Prysznic bierzemy w domu. I na kolacje gotujemy sobie pierwsze - i na pewno nie ostatnie w tej podrozy - spagetthi.