Zostajemy jeszcze jeden dzień w Pakse. Nie ma tu nic do oglądania, ale chcemy odpocząć, zrzucić zdjęcia, popisać i pomyśleć co dalej.
Na zewnątrz upał blisko 40 st.C.
Pyszny, indyjski vege-obiad zjadamy w znajomej już "Jasmin Restuarant". Kilka razy ocieramy się o jakieś deja vu - przychodzą dwie dziewczyny, te same, co tydzień temu i siadają przy tym samym stoliku! po ulicy idzie chłopak, którego spotkaliśmy kilka dni temu w Green Garden w Tad Lo! Gdy tak siedzimy, czekając na zamówione dania, wspominam grupę Francuzów, którzy przyjechali do Pakse razem z nami, w nocy, tydzień temu, z którymi wysiadaliśmy przy tej drodze i stawialiśmy opór kierowcy, który próbował wyłudzić z nas pieniądze. Mija minuta i dostrzegamy po drugiej stronie drogi tych samych Francuzów! Idą z plecakami, pewnie wrócili z 4000 Wysp. :)
Włóczymy się po ulicach, szukając dworca autobusowego. Znaleźliśmy jeden skąd odjeżdża autobus do Ubon Ratchathani, w Tajlandii, ale tylko po południu, a my chcemy wyjechać jutro rano. Wg MapsMe jest jeden dworzec w centrum, przy lokalnym bazarze, idziemy więc tam. Ale okazuje się to słabym pomysłem, którego żałuję przez całą drogę, w większości prowadzącą nad Mekongiem. Droga jest brudna (w ogóle to pierwsze miasto w Laosie, które jest brudne), głośna, jest gorąco, chodnik (o ile w ogóle jest) to krzywy i dziurawy. I tak jakieś 2 km... Dworzec jako taki nie istnieje. Tylko postój tuk-tuków. Dogadujemy się w miejscu, gdzie wypożyczaliśmy skuter, a tam wszystko załatwiają, tzn. tuk-tuka, na godzinę którą chcemy, pod hotel, a ten zabierze nas do busa. Cenowo korzystnie. Decydujemy się jednak dojechać tylko na granicę, a dalej się zobaczy.
Z Tajlandii mamy zaproszenie do Khon Kaen, od Wicka, którego poznaliśmy 3 tygodnie wcześniej. Więc wiemy dokąd dalej się udajemy:)