"Kolejny raz doświadczam podobnego odczucia. W obecnej podróży odwiedziłem kilkanaście świątyń, w miastach i na wsiach, na wzgórzach, przy drogach, jak również w miejscach trudno dostępnych. Rozmawiałem z wieloma mnichami. Świątynie zbyt nagłaśniane, polecane w przewodnikach nie zawsze są warte poświęconego czasu, bo nie tylko budynki są moim celem odwiedzin.
W prowincji Champasak w południowym Laosie, nad Mekongiem, przy głównej drodze, na odcinku około 40 km mieści się duża ilość świątyń. Jedna piękniejsza od drugiej, prześcigają się wielkością, barwnymi malowidłami, rzeźbami, wielkimi posągami Buddy ustawionymi na szczytach gór, do których prowadzą schody o setkach stopni.
W pewnym momencie mijamy kolejny zakręt i zauważamy znak z wyrzeźbionymi kołami Dhammy oraz napisem w języku laotańskim. Intuicja nakazuje mi zawrócić, nie zastanawiam się. Podjeżdżamy kilka kilometrów pod górę po szerokiej błotnistej drodze, pokrytej niewielkimi rowami, motor kołysze się na prawo i lewo, wyjeżdżając z jednej dziury wpadamy w drugą i w ten sposób dojeżdżamy do Watu, a właściwie dostrzegamy tu kilka bardzo skromnych domków dla mnichów i nowicjuszy, miejsce na dzwon i bębny, które chyli się ku upadkowi, a sama świątynia, gdzie stoją posągi Buddy jest skromna i schludna. To jedno z takich miejsc, gdzie nie ma prawie nic, a jednak od razu wyczuwa się olbrzymi spokój i harmonię.
Czujemy się tu swobodnie, spotykamy kilka świeckich osób i mniszkę, która prowadzi nas do głównego mnicha. Obok nas przechodzi koza z fragmentem mnisiej szatki na szyi. Postanawiamy z Jolą, że chętnie tu się zatrzymamy. Po dłuższej rozmowie z mnichem pytamy go o pozwolenie. Oczywiście, możemy tu zostać ile chcemy. On mówi płynnie po francusku, po angielsku słabo, ale to głównie angielskim komunikujemy się oraz kilkunastoma znanymi słowami po palijsku. Czasem tłumaczymy coś w Google Translate (przy okazji instalujemy Mu aplikację w telefonie). Rozmawiamy o medytacji i Dhammie, rozumiemy się na wielu poziomach.
W tym miejscu widać, że jest ważna praktyka, a nie kolejne podkreślanie religijności, nie kolejne budynki, które nie przynoszą nic poza schronieniem przed wiatrem, deszczem czy palącym słońcem. To nie budynki zmieniają nas na lepszych ludzi, tylko własna praktyka. Praktyka jest bardzo prosta, ale mało jest osób, które podejmują wyzwanie, poważnie, z determinacją pracują na własne wyzwolenie, doświadczenie prawdziwej natury wszystkiego.
Nie zapomnę swojego pierwszego kursu medytacji. Spałem na podłodze w sali lekcyjnej. W tym samym pomieszczeniu koło mnie spało jeszcze kilkunastu mężczyzn. Skromna stołówka z krzesłami dla dzieci, na których trudno było usiąść, wspólne łazienki. To nie przeszkadzało w tym, po co tu przyjechałem, w nauce medytacji. Na drugim kursie przez dwanaście nocy spałem w kuchni pod piecem. Było upalne lato, muchy siadały na twarzy podczas medytacji. Byli tam ludzie z różnych religii, o różnych poglądach i doświadczeniach, bardzo zamożni i tacy, dla których 5 zł to dzień życia. Nikt nie narzekał, wszyscy mieli jeden cel – zrozumieć siebie, zrozumieć naturę życia, cierpienia, śmierci i zacząć żyć szczęśliwiej.
Ale wszystko się zmienia. Podobnie jak tu w Laosie, tak i w wielu innych krajach, ludzie zapominają o sobie, o praktyce, a budynki i ozdoby stają się ważniejsze od medytacji. Mnich, którego tu poznaliśmy doskonale o tym wie, i może specjalnie nie stawia tu wielkich, niepotrzebnych nikomu „przeszkadzajek”. Mam nadzieję, że ośrodek medytacji, który powstaje właśnie w Polsce, będzie miał taką energię i harmonię, jak ta świątynia."
tekst: Maciej Meru Adamczewski
Od siebie dodam, że tego dnia przejechaliśmy prowincję Champasak, jednak Wat Pho - khmerskich ruin, nie zwiedzaliśmy. Dotarliśmy tam, ale ceny biletów dla obcokrajowców (50 000 Kip = 24 zł, podczas gdy laotańczycy płacą 20 000 Kip) i zerknięcie nań przez ogrodzenie, sprawiło, że uznaliśmy że nie warto, szczególnie, że rok temu widzieliśmy Angkor Wat.
Wróciliśmy do naszego gościnnego Watu, i choć wiemy, że możemy zostać tu ile chcemy, fakt, że za każdy dzień wypożyczonego motoru płacimy 90 000 Kip, spowodował, że podjęliśmy decyzję o powrocie na noc do Pakse, żeby zwrócić już go zwrócić. Powoli będziemy żegnać się z Laosem.
Przed wyjazdem zdążyliśmy jeszcze zrobić wywiad z mnichem (przetłumaczyłam pytania na francuski, i poprosiłam Go o odpowiedzi w tym języku, w formie pisemnej). Przed zmierzchem zrobiliśmy Mu zdjęcia w pozycji medytacyjnej na kamieniu, gdzie zwykł medytować.
Makak, który tu mieszka nie dawał mi spokoju nieustannie wskakując na mnie, gryząc mnie, skacząc po namiocie, zrywając suszące się ubrania, rozlewając wodę, rozrzucając co się dało. Znalazłam na niego sposób, aby na chwilę go uspokoić. Zarzucałam na niego mnisią szatkę i zawijałam go całego, tylko główkę wyjmowałam na wierzch. Zazwyczaj usypiał po paru minutach. I w tym czasie, gdy spał, był taaaki słodki.
Zapadł już zmierzch, gdy żegnaliśmy się z mnichami, mniszkami i zwierzętami.
W deszczu dojechaliśmy do Pakse, gdzie oddaliśmy skuter i zatrzymaliśmy się w tym samym Vilyasak Guesthouse, w którym gościliśmy przed wyprawą na Boloven. Właściciel jest bardzo sympatyczny, znów zgadza się zniżyć nam cenę z 80 000 na 70 000 Kip, a pokój jest większy i z oknem. Podsumowując znacznie lepiej niż w sąsiednim, przereklamowanym pensjonacie.