Poranek mija nam na poszukiwaniu grobowca Henri'ego Mouhot'a, człowieka który w roku 1860 odkrył Angkor Wat dla reszty ludzkości. Pytamy, błądzimy, przejeżdżamy rzekę, wracamy, bezskutecznie... Wiemy że jesteśmy blisko, ale nikt nie pokierował nas właściwie, i nie znaleźliśmy żadnego znaku...
Za to spotkała nas inna, piękna niespodzianka - spotkanie ze słoniami! Jak do tej pory - najszczęśliwszymi jakie widzieliśmy. W okolicy jest kilka obozów dla słoni, w których mogą one w dość dobrych i miłych okolicznościach żyć. W tych obozach nie zmusza się już słoni do wożenia ludzi w koszach, które maja szkodliwy wpływ na ich zdrowie. Ludzie, owszem jeżdżą na nich, ale bez żadnych siodeł i koszy, po prostu na oklep, siadając na karku, tuż za uszami zwierząt. Nie są też przykuwane łańcuchami, co często widzieliśmy w Tajlandii. Mają spory teren do swobodnego poruszania się oraz dostęp do rzeki. I właśnie najdłużej zatrzymaliśmy się przy dużej samicy, która udała się sama nad rzekę, zażywać kąpieli błotno - wodnych. Co za piękny widok i niezapomniane przeżycie, być tak blisko tych majestatycznych zwierząt! Widzieć jak się cieszą i bawią! Spędziliśmy dłuższy czas tutaj podziwiając i wzruszając się na przemian. Miło, bo nikt nie chciał od nas żadnej opłaty za to, że po prostu patrzyliśmy na słonie. W przeciwieństwie do innego takiego obozu, nieopodal zresztą miejsca gdzie spaliśmy. Jednak Lulu, pracująca tam, wytłumaczyła nam, właściwie tłumacząc się, że nie może tak nas wpuścić bez opłaty, bo później inni klienci narzekają, że on płacą, a ktoś inny nie. Całkowicie to rozumiem. Widać mieli takie przypadki. Dodała też, że jeśli tylko chcemy możemy podejść kawałek dalej w inne miejsce, po godzinach otwarcia obozu, i tam spędzić trochę czasu ze słoniami.
Po tym przepięknym poranku udaliśmy się w końcu do Luangprabang, urokliwego miasteczka, które każdy napotkany turysta bądź podróżnik, oraz każdy przewodnik, poleca. To tutaj rzeka Nam Khan wpada do rozległego koryta Mekongu.
Odwiedzamy świątynie, warte szczególnie odwiedzenia. Do niektórych wejście płatne (od 10000 do 20000 Kip), przy jednej Pani sprzedaje nam jednak jeden bilet dla dwóch osób:) A do ostatniego klasztoru, do którego tego dnia przychodzimy już nie płacimy. Maciej mówi pani, która siedzi przy stoliku z biletami, że jesteśmy buddystami, chcemy pomedytować, a nie tylko zwiedzać jak turyści. Wchodzimy tuż przed zamknięciem jednej ze świątyń, pełnej starych posągów buddów, robi wrażenie! W drugiej świątyni obok, akurat zaczyna się chanting wieczorny. Siadam do medytacji. Mnisi pięknie śpiewają.
Jeszcze spacer po nocnym targu, zakupy owocowo-warzywne, i z powrotem mkniemy motorem w stronę miejsca gdzie spędziliśmy poprzednią noc.