Średnio przespana noc, bo aż do 7 rano było słychać muzykę dobiegającą z sąsiedniej wioski (!) Tym razem głośniej i wybudzająco, bo były śpiewy... Wstałam po 6 rano i stwierdziłam, że nawet do medytacji nie usiądę w takiej sytuacji. Spakowałam plecak. O 7 w końcu wyłączyli muzykę. Pomedytowałam. Poszliśmy na pudżę. I po śniadaniu wyjechaliśmy samochodem do Loei, z Panią którą poznaliśmy wczoraj.
Żegnamy się na dworcu, gdzie kupujemy od razu bilet do BKK (za 450 Bhat od osoby). Jest 9:30, mamy godzinę do odjazdu.
10 godzin w autobusie! Jest już ciemno, gdy wysiadamy na Mo Chit 2. Musimy dostać się na Sai Tai Mai, czyli dworzec południowy. Nie pozwalamy oczywiście nikomu wsadzić się ani do minibusa, ani do taksówki i z uporem dopytujemy skąd odjeżdżają normalne, miejskie autobusy. Przechodzimy przez duszne uliczki zastawione straganami. Przyjazd do BKK od razu daje się we znaki, szczególnie po kilku dniach spędzonych z dala od codziennego świata.
Blisko godzinę zajmuje przejechanie na drugi dworzec miejskim autobusem. Dochodzi 23. Główna hala jest już zamknięta. Ale wokół stoją autobusy, minibusy, które co jakiś czas odjeżdżają stąd w różne kierunki, kręci się sporo ludzi. Jest duszno.
Jest jeden nocny autobus do Ranong, o 2:00. Podają nam cenę (750 Bhat od osoby), która znacznie przewyższa tą, której się spodziewaliśmy... Jeszcze myślimy, pytamy, zastanawiamy się, sprawdzamy. W końcu kupujemy bilety. I czekamy...
Kilkanaście minut przed 2:00 większość ostatnich pozostałych oczekujących zrywa się. Sprzedawcy naszych biletów dają nam znać, że my jeszcze nie. 5 minut później okazuje się jednak, że tak. Autobus jest już pełen. Oddajemy plecaki do bagażnika. Nie zabieramy nic do przykrycia się, Maciej mówi, że pewnie będzie tak jak w tym poprzednim autobusie (tam były kocyki, ładowarki, sporo miejsca, kilka razy przynosili wodę, soki i jakieś batony), a jednak okazuje się że jest inaczej... W końcu udaje nam się zasnąć na chwilę. Trochę zmarzliśmy. Po 4 godzinach pierwszy postój. Wtedy wyciągamy już bluzy.
Z tym autobusem to w ogóle jakaś dziwna akcja, odnieśliśmy wrażenie że chcą nas oszukać. Cena biletu wydała nam się za wysoka, to raz. Może jakby był to jakiś super autobus to zrozumiałe. Ale tak nie było. Najwyraźniej nie było chętnych do Ranong, i wsadzili nas do autobusu do Chumphon (na południu, stamtąd jeszcze ok 150 km jest do Ranong). Pani która sprzedała nam bilety powiedziała, że tam się przesiądziemy w drugi autobus, ale nic mamy nie płacić, wsiadamy na te same bilety. A chwilę po tym jak wsiedliśmy chcieli nam te bilety zabrać. Koleś przeszedł, że niby sprawdza, zabrał je, podał drugiemu (który też sprzedawał wcześniej) i wylądowały w jego kieszeni (!) Maciej szybko wstał i zażądał ich zwrotu. Na szczęście!