W nocy wiał tak silny wiatr, że budziliśmy się kilka razy. A do blisko 4 rano dochodziła muzyka z jakiegoś miasteczka, na szczęście fajna:) wręcz nietypowa jak na te rejony, bębny i takie transowe klimaty. Od 6:00 zaczął piać kogut, chwilę później wstałam. Dzień rozpoczynam medytacją.
Na 8:00 udajemy się do świątyni na pudżę i śniadanie. Ta sama mniszka daje nam ryż z fasolą, a pani którą poznaliśmy wczoraj, która mieszka w miasteczku nieopodal, uszykowała z myślą o nas różne wegańskie specjały, tj. warzywa z grzybkami, kapusta, ryż, deser z mleczka kokosowego, owoce, mleko roślinne (z orzechów lub soi, nie jestem pewna).
Dzień mija nam podobnie jak wczoraj. Najpierw czas z langurami. Maciej wymienia im wodę, i widać, że już od niego nie uciekają, rozpoznają go, akceptują, obserwują. Dajemy im banany (uwielbiają!) i tamarand.
Potem mój czas na leżakowanie i pisanie, a Maciej idzie zwiedzać okolicę i dalej eksplorować jaskinie.