Budzę się o 6 rano i siadam do medytacji. Po godzinie schodzimy na dół i kierujemy się w to samo miejsce gdzie wczoraj, na pudżę. Dostajemy różne wegańskie podarunki od przybyłych miejscowych. Nauczone zdanie "Mang Sa Wi Lat" działa, i nic już nie trzeba wyjaśniać, czasem tylko ktoś pyta, czy jajka jemy. Posileni idziemy pod drzewa tamaryndowców i czekamy na langury.
Langury są cudne! Ja tam w ogóle uwielbiam wszystkie zwierzęta, a małpy darzę jakąś szczególną sympatią:) Langury różnią się od makaków nie tylko wyglądem, ale także zachowaniem i podejściem do ludzi. Nie są tak pewne siebie, bezczelne i agresywne jak makaki być potrafią. Są ostrożniejsze, łagodniejsze, a wyglądają przeuroczo! Ich stalowoszare futerka (mój ulubiony kolor) wydają się być miękkie w dotyku, zawadiacki irokez na głowie, dłuuugi ogon, jasne usta, a dłonie i stopy tak bardzo podobne do naszych! Godzinami mogę siedzieć z nimi, patrzeć jak wylegują się na konarach drzew, jak dbają o swoje młode (maleństwa są koloru rudego), jak zwinnie poruszają się po drzewach, uwielbiam patrzeć się im w oczy... Wzruszające chwile.
Popołudniu mnisi zamiatają teren, to też czas ich medytacji. Maciej też zamiata.
Wczoraj wieczorem zostaliśmy zaproszeni przez mnicha-kierownika, i ponad 2 godziny rozmawialiśmy, korzystając z pomocy mnicha -Singapurczyka. Nie mogliśmy posłużyć się translatorem, bo net nam się skończył (a off-line słabo działa). Długo rozmawialiśmy o medytacji. Dowiedzieliśmy się m.in. że w Tajlandii są dwie główne szkoły. W jednej mnisi przykładają większą wagę do teorii, chantingów, sutr, a w drugiej nacisk kładziony jest przede wszystkim na praktykę. Tu gdzie jesteśmy to ta druga szkoła.
...
Relacja Macieja:
Kilka miesięcy temu obejrzeliśmy film o Mekongu. Zauroczył mnie fragment o jednym szczególnym miejscu w Tajlandii, 40 km od granicy z Laosem. Znajduje się tu klasztor buddyjski, gdzie mieszkają mnisi i langury, spokojnie, w harmonii. Moją pierwszą reakcją na widok tego miejsca było „Jolu, jadę tam.”
I jestem tutaj. Od trzech dni jesteśmy w klasztorze, obserwujemy przepiękne, dziko żyjące zwierzęta, zamiatam razem z mnichami, włóczę się po jaskiniach, odkrywam groty, na pozór trudno dostępne, w których mnisi medytowali przez wiele lat.
Jest jednak pewna niepokojąca mnie sprawa... Wiem i widzę to, że małpy żyją tylko dzięki temu, że mieszkają tu mnisi, inaczej nie przeżyłyby... I to nie dlatego, że są uzależnione od ludzi, bynajmniej. Tylko dlatego, że gdyby nie było tu mnichów, drzewa tu rosnące zostałyby wycięte, a wraz z ich śmiercią, wyginęłyby też zwierzęta.
Klasztor mieści się w lesie u podnóża góry z olbrzymimi grotami. Całość to 10 ha. Na tej, nie tak dużej wcale powierzchni, są ogromne palmy, juki i drzewa, przede wszystkim tamaryndowiec, który ma smaczne owoce, z przyjemnością zjadane przez mieszkańców klasztoru. Poza klasztorem wycina się wszystko, mieszkańcy wiosek wycinają drzewa, aby mogli uprawiać ziemie, przez to langury mają tylko 10 ha przestrzeni na życie. Przyglądamy się im godzinami i widzimy jak inteligentne, wrażliwe, opiekuńcze są te istoty.
Każdy dzień jest tak pełen przygód, spotkań, że mógłbym pisać i pisać, o zabytkowych figurkach Buddy znalezionych w grotach, o tysiącach nietoperzy wylatujących chmarami o zmierzchu z jaskiń, o zabawnych jaszczurkach przysiadających się do towarzystwa, o rozmowach z mnichami. Dodam na koniec, że nie ma tu rzesz turystów, czasami tylko Tajowie. Obcokrajowców prawie wcale. Na szczęście:)
....