Chociaż do najbliższego większego miasteczka, Loei, jest zaledwie 10 km, czuję się tutaj naprawdę z dala od świata, ludzkich spraw, nieustannej gonitwy, chaosu, potrzeb. Tutaj czas stanął w miejscu. Co za szczęście, że są jeszcze takie enklawy spokoju w Tajlandii. Wyobrażam sobie jak wyglądała Tajlandia sprzed wieku. I jednocześnie żałuję, że człowiek tak zmienia (czyt. niszczy) naszą planetę.
Rano wzięliśmy udział w ceremonii pudży, ofiarowania jedzenia, śpiewów dziękczynnych w języku pali (które kończyło dobrze nam znane Bhavatu Sabba Mangalam) oraz śniadania. Przyjechał stary mnich i paru Tajów. Chyba nie często zaglądają tutaj biali obcokrajowcy.
Przyjechaliśmy wczoraj po południu. Wieczorem było spotkanie z nami i mnichem dowodzącym, na całe szczęście jest jeden mnich z Singapuru, który mówi trochę po angielsku i trochę po tajsku, więc służył nam jako tłumacz. Wyobrażam sobie, że było to dla niego wyzwanie, ponieważ ani w jednym, ani drugim nie posługuje się biegle. Ostatecznie pozwolono nam tutaj zostać przez kilka dni. Maciej otrzymał zgodę bez większego problemu, to nade mną zastanawiali się, bo jestem kobietą... Warunek - śpimy oddzielnie. Początkowo Maciej miał spać na terenie jednego z budynków, na górze, a ja na dole, na betonie, pod zadaszeniem... Na szczęście pozwolili mi także zostać na górze, w tym samym miejscu. Budynek cały z drewna, ciemnobrązowy, na wysokich palach. Pod spodem to takie miejsce na ławki, samochód, i różne różności. Na górze taras, dwie cele i miejsce do medytacji z posągami Buddy. Całość to ponad 200 m2, z tego 2/3 to taras, na którym właśnie stoi nasz namiocik. Maciej śpi w celi, a ja w namiocie.