Medytacja w świątyni. Gdy wchodzę tam po 7:00 nikogo nie ma, w środku ciemno, drzwi przymknięte, okiennice też. Uchylam drzwi, włączam wentylator, zapalam świece. Wspaniały czas. Niespełna godzinę później rozlega się głos dzwonów. Potem ktoś wchodzi do środka, otwiera okiennice, i... delikatnie pochrząkuje :) Otwiera oczy. Dwóch mnichów stoi obok mnie, dają mi znać żebym zostala, tylko usiadła nieco dalej. Zaczynają chanting. Wiedzę za nimi. Mogłabym tak zostać znacznie dłużej...
Potem małe zakupy na bazarze, śniadanie i wychodzimy na wylotówkę. Kilkanaście minut mija zanim się zabieramy. Tak to już jest bliżej morza... Z naszych doświadczeń stopowych zawsze nad morzem dłużej się czeka.
Za to bardzo miły pan nas podrzuca nas do samego portu.
Już tutaj mamy przeczucia czy Ko Chang to dobry wybór... Dużo turystów, sporo Rosjan, smutne twarze jakieś... Bilet na statek tani, 80 Bhat / osobą / w jedną stronę.
Taksówki porzucają (w cenie biletu) pod sam statek. Nam właśnie uciekła, ale dwóch pracowników zabiera nas na skutery i parę minut przed odpłynięciem jesteśmy na pokładzie.
Statek duży i mega powolny. Na dole samochody, na górze ludzie.
Mimowolnie przychodzi nam do głowy piękna Ko Surin... Tamto turkusowe morze, uśmiechnięci ludzie, szybką łódź, wiatr we włosach, od razu czuło się przygodę...
Po około 45 minutach jesteśmy na Ko Chang. W międzyczasie płynąc starałam się wyszukać info gdzie, co, za ile. Jedziemy taksówką (shared taxi) na Lonely Beach, do Siem Hut. Za 100 Bhat od osoby.
Kolejne rozczarowanie. To, co od razu rzuca się w oczy to... śmieci...
OK. Może później znajdziemy coś innego. Na razie zostajemy w chatce na palach (bungalow) za 380 Bhat.
Plusem jest bliski dostęp do plaży, dość tania restauracja i basen z jaccuzi. Minusem wspomniane smieci, apatyczna, wręcz olewcza obsługa, nieładna plaża (znów wraca do nas Ko Surin...).
Dziś piątek i impreza w barze obok. Będzie głośno. Czy liczyć to na plus czy minus, jeszcze nie wiemy.
To miejsce jest opisywane jako hippisowskie, młodzieżowe i cool... Niestety... Zacytuje tu Kasię, którą poznaliśmy jadąc tu: "byliśmy na Lonely beach i rzeczywiście nie wiele wspolnego z hipi. Miałam wrażenie, że tam panuje atmosfera nigdy nie kończącego się kaca i totalnej sflaczalości;)" To z naszego czatu dzień czy dwa później.
Popołudnie mija nam na spacerze po plaży, jedzeniu i leżeniu w basenie. Impreza rozkręca się powoli... A zanim na dobre się rozkręciła, nasz wieczór się skończył...