W stronę południa. Jakieś 200 km. Zajęło nam to chwilę, bo w sumie kilkoma samochodami jechaliśmy. Ostatni nasi kierowcy zawieźli na jakieś 35 km dalej niż sami jechali... Do samego Trat. Zaczynał się wieczór, więc pytali gdzie śpimy. My na to, że nie wiemy. Rzadko kiedy wiemy :) Czasem w namiocie, czasem w klasztorze, w ostateczności w guesthouse'ie. No to zawieźli nas pod sam klasztor w Trat. Do tego porozmawiali z mnichem. I nocleg już mamy :)
Pamiątkowe zdjęcie, wielkie podziękowania i rozstajemy się.
Śpimy w budynku obok głównej świątyni, na piętrze, gdzie nikt chyba nie przychodzi. Jest tu jeden duży pokój z ołtarzykiem - statuetką Buddy, świecami, kadzidłami. Takie miejsce do medytacji lub modlitwy. Jak kto woli.
Obok jest łazienka z prysznicem i duży taras. Decydujemy, że śpimy na tarasie, bo chłodniej niż w pokoju.
Jeszcze tego samego wieczoru idziemy do świątyni. Maciej idzie pierwszy i poznaje głównego mnicha, nauczyciela medytacji. Ja dochodzę chwilę później. Krótka rozmowa i wchodzimy do świątyni. Akurat trafiliśmy na grupową medytację! Niespełna 30 minut chyba, ale co za spokój! Miło usiąść z innymi w ciszy i skupieniu.