Kilka minut po 5:00 rano jesteśmy już na rowerkach. Jakieś 45 minut później czekamy na wschód Słońca przed główną świątynią Angkor Wat, razem z setkami innych zwiedzających. Ustawiliśmy się przy stawie po prawej stronie od głównego wejścia. Po lewej jest więcej ludzi, ale po tamtej stronie są na jednej z wież rusztowania, więc do zdjęć niekoniecznie…
Po 6:30 nad jedną z wież pojawia się Słońce. Niebo nie jest zbyt spektakularne, nie ma chmur, ale kilka zdjęć zrobionych. Potem pora na zwiedzanie świątyni Wisznu z pocz. XII w.
Kolejna świątynia to buddyjska (pierwotnie) Bayon. Chyba najbardziej fotogeniczna ze wzglądu na słynne głowy. Badacze nie są pewni, czy te głowy (jest ich 216) przedstawiają władcę Jayavarmana VII czy Bodhistattwę. A może i jedno i drugie jednocześnie, ponieważ Jayawarman VII, jako buddysta, identyfikował się z Buddą i bodhisattwą (Avalokitesvara). Każda z twarzy ma charakterystyczny uśmiech, zwany też „uśmiechem Angkoru”. Początki świątyni datowane są na XII – XIII w. Wokół tłum zwiedzających, ale nie przeszkadza nam to szczególnie, znajdujemy nawet zakątki na ładne kadry.
Poranek to najlepsze światło do zdjęć. I tak jak żałowałam będąc w Baganie (Mjanma), że poranki są tak krótkie, podobnie jest i tu. Potem dobra pora do zdjęć to wieczór, przed zachodem Słońca. Jednak trzeba przeczekać te kilka godzin prażącego Słońca, które wypłaszcza wszystko na fotografii, i daje się nieźle odczuć człowiekowi… My spędzamy ten czas w tutejszym klasztorze, gdzie docieramy, szukając miejsca na medytację. Jednak nie od razu siadamy do medytacji. Gdy przychodzimy, mnisi spożywają posiłek. Podchodzi do nas pan, który przedstawia się jako tutejsze menadżer, organizator spotkań itp. Chwilę rozmawiamy i zostajemy zaproszeni na lunch. Dopiero gdy mnisi skończą jeść, świeccy, którzy tu przebywają, siadają do posiłku. my siadamy razem z kobietami. Mówimy, że nie jemy zwierząt. A ponieważ zupa, która nam podali, i niektóre inne potrawy nie są wegańskie, dziękujemy, i raczymy się tylko ryżem i owocami.
Następnie zostajemy zaproszeni do głównego mnicha. Udziela nam błogosławieństwa – recytując modlitwy i ochlapując nas wodą. Na koniec zawiązuje na naszych przegubach dłoni czerwony sznureczek „na szczęście”. Dopiero po tym rytuale siadamy do medytacji. Jest baaardzooo gorąco! Po godzinie idziemy zlać się wodą na podwórku. Ja dosłownie - polewam się wodą, od głowy zaczynając, miska za miską, w ubraniu… za chwilę i tak wszystko przecież wyschnie:)
Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się przy małpach i spędzamy z nimi dłuższy czas. Dostaliśmy od mnicha kiść bananów i teraz część z nich przeznaczamy na karmienie małp. Maluchy wskakują nam na ramiona. Jedna dobiera się do torby na rowerze, gdzie są banany. Słodkie są (małpy w przenośni , banany dosłownie:) Nie rozumiemy czemu ludzie boją się zwierząt, z jednej strony chcą ich dotknąć, z drugiej boją się i reagują dziwnie, lękiem, ucieczką, krzykiem…
Gdy Słońce jest już niżej docieramy do Victory Gate, bardzo urokliwej bramy po wschodniej stronie Bayon’u. Stamtąd dalej do słynnej z „Tomb Rider’a” świątyni Ta Prohm, z drzewem wrośniętym w mury. Niestety, a może stety… jest dużo barierek, podestów drewnianych, i do zdjęć wcale nie jest tu tak malowniczo. Przed 17:30 strażnicy zaczynają wyganiać ze świątyń, tak aby przez zmrokiem turyści byli już poza murami. O tej porze jest piękne światło, więc szybko kilka ostatnich zdjęć. I pora powoli wracać. W otoczeniu samochodów, tuk-tuków, motorów i innych rowerów jedziemy w stronę naszego „Home Sweet Home”.
W sumie ponad 20 km dziś zrobiliśmy.