Nie było nawet tak źle. Udało nam się wyspać. A rano, całkiem niedaleko znaleźliśmy prysznic i znów jest miło :)
Kilkanaście minut stoimy na drodze. W końcu zabiera nas mini-bus. W środku pasażerowie, a my zabieramy się za free. Do samiutkiej granicy z Kambodżą!
Zanim przejdziemy chodzimy jeszcze po miasteczku. Jest 10:00 rano. Wymieniamy pozostałe bhaty na dolary. Zjadamy śniadanko w przydrożnym barze. Jakieś małe zakupy w „7eleven” i kierujemy się do przejścia granicznego.
Wiza do Kambodży znacznie podrożała. Mieliśmy informacje, że $20, a tu aż $30, do tego jakaś łapówka, celnicy podsuwają nam karteczkę +100 Bhat ($3). Dajemy po $2… i po kilku minutach mamy wizy i kolejne pieczątki w paszportach. Po kambodżańskiej stronie inaczej… Bardziej chaotycznie, nieco biedniej, ale nie aż tak jak się spodziewaliśmy. Za to samochody!! Mnóstwo wypasionych pick-up’ów i terenówek, chyba co czwarty to Lexus… Zbywamy co jakiś czas taksówkarzy wychodząc w stronę wylotówki. W końcu właśnie taksówkarz zabiera nas na stopa!! Kilka km wywozi poza Poi Pet. Na pożegnanie kupuje nam dwie butelki wody. Jesteśmy mile zaskoczeni.
Nie musimy długo czekać na kolejny samochód, tym razem na pace pick-up’a, aż do Siem Reap! Upał ogromny daje nam się we znaki. Jakoś przetrwaliśmy i po około 2 godzinach wjeżdżamy do Siem Reap. Szczęki nam opadają na widok całej alei wypasionych, 5-gwiazdkowych hoteli… I to jest ta biedna Kambodża???
Wysiadamy niedaleko informacji turystycznej, skąd bierzemy mapę i kilka informacji nt. niedrogich hosteli. Ten, który miał być po $2 od osoby (wg informacji z jakiegoś bloga) już nie istnieje. Najtańsze ceny, które słyszymy to $10 za pokój z wentylatorem… Chodzimy jeszcze chwilę od jednego do drugiego guesthouse’u z nadzieją na coś tańszego. Ostatecznie wracamy do Amigo Villa. Gdzie wynegocjowałam cenę $9 za pokój. Przeżywamy jakoś z trudem… Bo okazuje się, że upał blisko 40 st.C daje się tak odczuć, że wentylator nie wystarcza… Do tego w łazience nie działa wentylatorek, i czuć grzybem… Na tą noc już tu zostaniemy. Jednak wieczorem wychodzimy na poszukiwania innych miejsc. Znajdujemy uliczkę nr 20, takie zagłębie tanich pensjonatów. Wchodzimy po kolei do każdego i negocjujemy ceny pokoi z klimatyzacją. Ostatecznie rozważamy „Happy Guesthouse” oraz „Home Sweet Home”. W tym drugim recepcjonista był bardziej skłonny do upustu i pokój jest większy, więc chyba jednak na niego się zdecydujemy. Ale to już jutro rano.
Tymczasem ucinamy długa pogawędkę z Andy’m ze Szwajcarii nt. stanu naszego środowiska i ludzkiej ignorancji...