Jesteśmy znowu jedynymi białymi w przedziale. Pan, który siedzi naprzeciwko mówi trochę po angielsku. Nazywa się Mr Soe, i jedzie też do Bago.
Droga mija dość szybko, spodziewaliśmy się, że będzie dłużej.
Jest już ciemno gdy wysiadamy. Zastanawiamy się chwilę, czy iść do guesthouse’u, w którym byliśmy tu poprzednio (San Francisco), czy na wylotówkę i spać w namiocie. Wybieramy drugą opcję. Szybkim krokiem przechodzimy jakieś 3 km co pewien czas zbywając pytania ‘where do you go?’ naszym ‘Nowhere’, albo pytając ‘Why do you ask?’ Na co już w ogóle nie potrafią odpowiedzieć.
Rozbijamy namiot w tym samym miejscu, gdzie poprzednim razem (jakieś 2 tyg. temu). Spokojnie tu, wokół drzewa i krzewy. Chociaż cicho w nocy nie jest, bo to jakieś rozśpiewane miasto. Tym razem chyba karaoke dobiega do naszych uszu z różnych miejsc…