Siadamy chwilę w miasteczku, Maciej mówi, że już jest zmęczony Birmą i zawiedziony tym, co widzi. Ja czuję podobnie. Jedynie spotkania z ludźmi (większością z nich) są miłe. Chociaż zauważyliśmy, że tutaj nie uśmiechają się tak bardzo jak w Tajlandii. Odwzajemniają uśmiech, pozdrowienie ‘Mingalaba’, ale zazwyczaj to od nas pierwszych ono wychodzi.
Jakiś pan (kolejny, naspeedowany ciągłym żuciem betelu) podwozi nas do Kalaw. Takie miasteczko w górach, mocno średnie, żeby nie powiedzieć beznadziejne, naszpikowane hotelami. Zapada zmrok. I znowu szybkim krokiem wychodzimy na skraj miasta. Pewnie skręcamy z drogi, idziemy w dół, szukając płaskiego miejsca na namiot. Po paru minutach, ja zostaję z plecakami, a Maciej wyrusza na poszukiwania miejsca. Jeszcze trochę w dół i jest! Z dala od drogi. I tak spokojnie! Leżymy jeszcze trochę patrząc na rozgwieżdżone niebo…