Cel na dziś to słynne jezioro Inle.
Wiemy, że wejście kosztuje, ale wyczytaliśmy u jakiś blogersów-podróżników jak je ominąć. Wczoraj poczatowałam trochę z Ewą (poznaną w Bangkoku), gdzie nocować, i czy w ogóle warto tam jechać. Doszłam do wniosku, że tak, ale zależy mi tylko na wypłynięciu przed wschodem Słońca na jezioro, najlepiej z rybakami, w celu pofotografowania w pięknym świetle poranka.
No to jedziemy. Szybko stop za stopem. Wjeżdżamy w góry. I rozczarowanie… Mnóstwo drzew wykarczowanych, a trawy spalone…. To jakaś masakra z tym wypalaniem traw tutaj! Mieliśmy nadzieję na piękne widoki, a tu nic z tego… Wszędzie sucho, kurz i pył… Wioska za wioską podobna. Drewniane domy na palach oszpecone banerami reklamowymi…
Birma zaczyna nas męczyć… Tzn. droga przez nią… Człowiek umyje się, a po 10 min. znów jest spocony i okurzony… Jeśli trud i wysiłek rekompensują widoki po drodze, i miejsca do których się dociera, to wspaniale… ale nie w tym przypadku… Do tego co wieczór szukanie jakiegoś - niedozwolonego przez rząd – noclegu…
Jedynym pięknym prezentem tego dnia jest pyszne jedzonko wegańskie, które stawia nam jeden z kierowców. Z nim też dojeżdżamy do Inle Lake. Już prawie jesteśmy w miasteczku, gdy zauważają nas chłopaki – strażnicy wjazdu… Maciej siedział w samochodzie, a ja na pace razem z kilkoma innymi, tutejszymi kobietami. A mimo to wypatrzyli nas, wskoczyli na skutery i krzycząc zatrzymali samochód… Okazało się, że informacja o bramce (wyczytana na czyimś blogu), gdzie są pobierane opłaty, była nieaktualna… Już kilka km przed miastem ustawili się w celu wyłapywania obcokorajowców. Chwilę wykłócam się z chłopakami, ale w końcu odpuszczam i decydujemy się zawrócić… Nie chcę uiszczać opłaty 10 $ od osoby, opłaty na rzecz panującej tu junty…
Zawracamy… Młody chłopak – taksówkarz, wywozi nas za darmo kawałek dalej, i jeszcze wciska Maćkowi 4000 kyatt do ręki… Protestujemy. Ale on nalega… i życzy nam dobrej drogi.