Po 7:00 rano opuściliśmy naszą miejscówkę. Ach, jak miłe są poranki!
Zatrzymaliśmy songhtaew - zbiorowy tutejszy transport, taki zakryty pick-up. Stargowaliśmy cenę wyjściową (powiedział nam 150 B., my na to, że max 80 B. za dwie osoby). Dotarliśmy do obwodnicy, tutejszej autostrady bez bramek. I stoimy... Stoimy... Stoimy... Samochody mkną obok nas. I nic. Jakiś pan po drugiej stronie drogi krzyczy, że tu nic nie stanie, żebyśmy na autobus poszli. Cofamy się nieco z lekkim zamiarem sprawdzenia tego autobusu. Ale przechodząc przez drogę Maciej powiedział " Teraz coś nas zabierze, mam intuicję." I rzeczywiście po chwili siedzimy już na pace :)
Wprawdzie tylko kilka kilometrów, ale w tym przypadku dobre i to. Po chwili kolejny samochód. Tym razem stary, lekko rozpadający się bus. Siedzimy z tyłu, ja właściwie leżę. Dojeżdżamy do oddalonego o 90 km Lampang. Potem ciężarówką do Tak. Powoli, ale w porządku. Na wylotówce stoimy chwilę. Podjeżdża pick-up, koleś mówi coś o 'police station' łamanym angielskim, wrzucamy plecaki na tył, wsiadamy do środka i... zawracamy w przeciwną stronę... Okazuje się że prawie nic nie rozumie, coś najwidoczniej ubzdural sobie, że potrzebujemy pomocy czy coś w tym rodzaju. Generalnie dziwny trochę był. Udało się na szczęście odkręcić sytuację i zawiózł nas z powrotem na drogę do Tak. Przepraszał bardzo i widać glupio mu się trochę zrobiło. A my musieliśmy w upale iść jeszcze jakieś 3 km, aby stanąć w dobrym miejscu...
Po chwili zatrzymała się młoda dziewczyna z mamą. Powiedziała (o dziwo ładnym angielskim), że może nas podrzucić jakieś 10 km do najbliższego punktu policji (tak, bliżej granicy stoją takie patrole co jakiś czas). I tak zrobiła. A później policjanci zrobili nam pamiątkową fotkę, dali wodę i zatrzymali samochód do Mae Sot :)
Na miejscu poszliśmy do tego samego pensjonatu, co ostatnim razem.
Do granicy mamy 5 km. Jutro - Birma!