Rano po 6:00 znów budzą mnie śpiewy. Bardzo ładne swoją drogą, ale mimo to wkładam stopery do uszu próbując jeszcze trochę pospać. Zawijam się szczelnie w koce i kołdry (bluzę nałożyłam już po północy), bo poranki są tu, w górach bardzo zimne.
Po godzinie budzę się ponownie. Maciej też. Siadamy do medytacji. Potem proste, smaczne śniadanie przygotowane przez mniszki. Jeszcze trochę rozmów, żegnamy się i wychodzimy na drogę.
Tym razem mija nas kilkanaście samochodów, mija kilkanaście minut (a nie kilka), zanim zatrzymuje się nasz dzisiejszy kierowca – policjant. Prosto do naszego dzisiejszego celu - Chiang Mai!! Prawdę mówiąc nie tak prosto…. Bo droga jest non stop kręta. Cała w serpentynach, w górę i w dół, w prawo i w lewo, prawie do samego Chiang Mai. 130 km drogi.
Około południa jesteśmy na miejscu.
Chiang Mai to drugie co do wielkości miasto Tajlandii, po Bangkoku. Wysiadamy w samym centrum, przechodzimy przez starożytną bramę, pytamy jakąś parę o tanie hostele. W płn.- wsch. części starego miasta jest ich tu całkiem sporo. Część już od dawna zabukowana. Ale po jakiejś pół godzinie zostajemy w ‘Diva 2 Guesthouse’ za 300 Bhat / 2 osoby. Jest ciepły prysznic i WiFi. Pokoik malutki, ale za to bardzo kolorowy.
Pora na odpoczynek. I przed wieczorem wychodzimy na miasto.
Wiele przepięknych, zachwycających świątyń, klasztorów, ciekawych sklepików. Ludzie uśmiechają się.
Chwilę zajmuje nam znalezienie wegańskiego i do tego taniego jedzenia, ale udaje się. Jedząc Pad Thai z tofu (pierwszy raz jem pałeczkami) oraz ryż z warzywami, mija nas para polaków (pierwsi spotkani polacy od Bankoku). Tak nam się dobrze rozmawia, i tyle tematów nas łączy, że nie możemy się rozstać. Stoimy i stoimy na tej ulicy, aż w końcu umawiamy się na jutro.