Dziś rano pierwszy ciepły prysznic od czasu naszego przyjazdu.
Po kilku minutach stania na drodze pierwszy stop! I od razu do celu.
Zabiera nas trzech chłopaków, którzy niestety nie znają angielskiego, nie licząc kilku słów, ale i tak jest miło, Niesamowicie pokręconą (dosłownie) drogą, przez góry i lasy jedziemy prosto do Pai. Miasteczka, które mam wrażenie, że staje się już kultowe. Wszyscy mówili ‘koniecznie pojedźcie do Pai,, spodoba Wam się’. No to przyjechaliśmy. Miasteczko, w którym jest kilkanaście ulic, które szczególnie upodobali sobie różni hippisi, backpakerzy, itp. W ciągu kilku, może kilkunastu lat zrobiło się turystyczne (mnóstwo tu różnej maści pensjonatów i biur oferujących ‘trekkingi’ po okolicznych atrakcjach), a mimo to zachowuje chill-out’owy klimat, szczególnie nad rzeką. Gdzie życie płynie spokojnie, leniwie i chyba szczęśliwie.
Szybko wynajmujemy guesthouse o nazwie ‘Duang’, zaraz przy głównej ulicy. Cichy, dość przestrzenny pokój za 300 Bhat (= 33 zł) za dwie osoby.
Wieczorem powłóczyliśmy się po uliczkach, które stają się po zmroku bazarem. Na godzinkę usiedliśmy w świątyni. Gdzie później zaczepił nas taki zabawny mnich.
I tyle. Wróciliśmy do pokoju. Maciej poszedł spać, a ja dłuższy czas spędziłam na necie, szukając informacji nt. wolontariatu ze słoniami oraz nt. tutejszych okolicznych atrakcji, co warto, czego nie, czym najlepiej itd.