Wstaję po 6:30. Medytuję. Słyszę dzwonki mnicha, który wychodzi do wioski żebrać. Poranki są jeszcze zimniejsze niż noce.
Dostajemy prowiant na drogę od mnicha. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Dziękujemy za gościnę. Niezapomniane chwile.
Zauważyliśmy zmianę w Patipran’ie (tak ma na imię mnich) po naszym przybyciu tu. Wiemy, że zostawiliśmy Mu nie tylko cząstkę nas. Nie tylko wspomnienie. Zostawiliśmy Dhammę.
Idąc w dół drogą, przechodząc przez zalaną przez rzeki co raz drogę, rozmyślamy o tym wszystkim. Cudownie jest być w drodze. Dawać i otrzymywać. Dzielić się.
Przez jakiś czas nic nie jedzie. Więc idziemy. Słoni jeszcze nie spotkaliśmy. Mieliśmy nadzieję, że dziś się uda. Ale nic z tego. Nasz pierwszy dzisiejszy stop to skuter! Spokojnie mieścimy się na nim w trójkę razem z plecakami:) i mkniemy przez kilka kilometrów.
Kolejny stop na pace podwozi nas do pobliskiego miasteczka Mae Hong Son. Tutaj wynajmujemy tani guesthouse, w centrum nad jeziorem, zaraz obok świątyni. Jest Wi-Fi, więc trochę czasu spędzimy przed kompem:)
Ale żeby nie było. Na miasto też idziemy. Szwendamy się trochę w poszukiwaniu jedzenia. Co jednak jest wyzwaniem dla wegan i wegetarian. Zaspokajamy głód kokosem i arbuzem. Potem jakieś przekąski, glony i zupka chińska (raczej makaron, bo większość ‘dodatków’ odrzucamy).
Po zmroku miasteczko nawet nabiera swoistego uroku, nad jeziorem jest romantycznie i spokojnie.
Znajduję na trawie IPhone. Zdzwaniam się z właścicielem, umawiam pod hotelem. Jest taki szczęśliwy i jednocześnie zestresowany widać szukaniem go. Dziewczynka wyskakuje z samochodu i robi sobie ze mną, uczciwym znalazczynią, pamiątkowe zdjęcie:)