Nad ranem jeszcze zimniej. Jakoś przetrwaliśmy wtulając się w siebie:)
Poranna medytacja. Potem nad rzekę. Zjadamy arbuza i obserujemy życie mieszkańców wioski.
W drodze powrotnej spotykamy 'naszego' mnicha. Zaprasza nas na jedzenie. Kilkadziesiąt metrów dalej jest drewniany budynek na balach, przechodziliśmy koło niego wczoraj. Tam znajduje się połączenie świątyni, jadalni, sali spotkań. Z wdzięcznością przyjmujemy ryż, warzywa, tofu, wodę. Pamiątkowe zdjęcia. Szkoda tylko, że nie mogliśmy porozmawiać. Mimo to, nasze serca się zrozumiały.
Wychodzimy na drogę. Ruch prawie żaden. Dziś chiński nowy rok, ale to chyba nie ma znaczenia. Jesteśmy tuż przy granicy z Birmą. Te strony zdecydowanie nie należą do turystycznych. Jedna główna droga z północy na południe. Wokół góry i lasy. Po kilku minutach pierwszy samochód. Jedziemy! Od razu do celu – do Mae Sariang. Ponad 100 km. Nasz kierowca zaprasza nas do środka. Mówi po angielsku. Więc większość drogi rozmawiamy. Dowiadujemy się m.in. że jest z pochodzenia koreańczykiem, należy do tutejszej mniejszości i pomaga też koreańskiej mniejszości w Birmie w rozmowach z rządem nt. Ich praw. Zajmuje się też zdrowiem, różnymi projektami uświadamiającymi. Uczymy się od Niego kilku słów po tajsku. Nie tylko zapisując, ale nagrywając je na dyktafon, gdyż wymowa i akcenty są trudne do zapamiętania, a bardzo istotne.
Jest po 14:00 gdy docieramy na miejsce. Miasteczko niczym nas nie wciąga, więc szybko wychodzimy na wylotówkę w stronę Mae Sam Laep, to zaledwie 7 km dalej, tuż przy granicy z Birmą. Dlaczego tam? Usłyszałam gdzieś, czy wyczytałam, że jest tam poranny targ na łodziach. Chciałam taki zobaczyć, ale taki właśnie autentyczny, nie dla turystów. Nasz ostatni kierowca potwierdził, że tam jest taki nad rzeką. Dlatego wiele się nie zastanawiając jedziemy. Nawet nie zdążyliśmy stanąć, gdy zatrzymał się pierwszy samochód, na który zamachaliśmy (tak właśnie, tutaj się macha, a nie wyciąga kciuka – tak przeczytaliśmy u Tomka Michniewicza, i to się sprawdza:))
Po kilku minutach wysiadamy w wiosce. Chłopak wysadza nas przed szkołą. I okazuje się, że nie ma tu prawi nic:) Tzn. nic do oglądania, zwiedzania:)
Przysiadamy na chwilę nieopodal na terenie świątynnym. Nikogo tu jednak nie ma. Czytam trochę przewodnik. Jest dopiero 15:00. Zastanawiamy się co robić. Czy wracać, czy zostać... Szybko tutaj się ściemnia. Ok 18:30 zapada już zmrok. Dlatego też decydujemy, że zostaniemy. Nie bardzo wiemy po co. Tak po prostu, aby się nie śpieszyć:)
Idziemy spacerkiem na poszukiwanie rzeki i robimy zdjęcia krowom i bawołom. Po drodze zagaduje Maćka jeden chłopak. Mówi angielsku, tak sobie, ale to i tak super jak na okolicę:) Rozmawiamy dłuższą chwilę. Potem drugi raz spotykamy się przed sklepikiem. I trzeci raz, już wieczorem, służy nam jako tłumacz. Okazało się, że nie ma w tej chwili mnichów w tutejszej świątyni, gdzie planujemy zatrzymać się na noc. Jest dwóch panów, którzy opiekują się terenem. Chwilę wcześniej zaprosili nas na górę i dali znać, że możemy tutaj spać. Dostaliśmy nawet maty, koce i poduszki. Jakąś chwilę później przyjechał jeszcze jeden pan, który został przedstawiony nam jako 'leader'. Chciał wiedzieć kim jesteśmy, skąd jesteśmy, na jak długo. Wyjaśnił też, że nie możemy spać w świątyni, jeśli jesteśmy parą. I lepiej będzie na dole. W porządku, nie ma sprawy. Możemy gdziekolwiek. Byle spokojnie i bezpiecznie.