Światło wschodzącego Słońca jest najpiękniejsze do zdjęć. Zatem ustawiamy budzik na 6:30. Rano zdajemy sobie sprawę z tego, że tutaj, w górach Słońce wyjdzie trochę później, więc ucinamy nieco dłuższą drzemkę. I dopiero przed 8:00 jesteśmy na ulicach miasteczka.
Nawet dobrze. Bo dopiero teraz rozkładają się stoiska na targu.
Robimy zdjęcia, chwytając piękne światło i piękne uśmiechy birmańczyków.
Mae Sot oddalone jest od granicy z Birmą o zaledwie 5 km.
Po posileniu się mango i arbuzem idziemy na poszukiwania świątyni. Okazuje się to niełatwe, bo internet w komórce nie działa. A pobrane (i naprawdę niezłe) Maps.Me potrzebuje gps do lokalizacji albo netu, mimo bycia off-line... Więc pytamy ludzi. Większość nie zna angielskiego, nie jest to łatwe. Ale - jak się człowiek uprze to znajdzie - dochodzimy. Teren przyświątynny, na którym znajduje się też szkoła okazał się być wyjątkowo nieposprzątany, w przeciwieństwie do wszystkich uliczek, którymi do tej pory chodziliśmy. Zostaliśmy tu chwilę medytując niedaleko świątyni, która była zamknięta gdy przyszliśmy.
Wieczorem spacer po nocnym targu. A na nim mix stoisk z ubraniami, jedzeniem, starociami, butami, bielizną i nie wiem czym jeszcze.
Już w hostelu dobiegły nas głośne dźwięki uderzanych bębnów i werbli. Nie wiedzieliśmy o co chodzi, do czasu, aż przyszliśmy tutaj. Obok targu znajduje się szkoła i na placu przed nią młodzież - właściwie to sami chłopcy - przygotowują się do przedstawienia z okazji chińskiego nowego roku. Grają, i ćwiczą choreografię z chińskim smokiem.