Chcieliśmy na południe się kierować. Jednak w nocy siedzieliśmy nad mapą i uznaliśmy, że najpierw jednak północ.
Poranek ponownie w tej samej świątyni. Gdy wychodzę jedna mniszka, którą dzień wcześniej zagadnęłam, rozpoznaje mnie i wita uśmiechem. Tym razem na śniadanie muesli kupione w Tesco z mlekiem sojowym. Jest prawie południe gdy opuszczamy guesthouse.
Autobusem miejskim jedziemy na Dworzec Północny (Mo Chit 2). Blisko godzina drogi. Ja chcę spróbować dalej stopem, Maciej jeszcze się waha. Sprawdzamy połączenia i okazuje się, że za 10 min. jest autobus do oddalonego o 350 km Kamphaeng Phet. Kupujemy bilety za 204 Bhat od osoby (ok. 22,50 zł) i jedziemy... Jedziemy i jedziemy... Widoki za oknem słabe. Wyczytuję w przewodniku, że jeszcze niedawno (ok. 60 lat temu) 70% powierzchni Tajlandii zajmowały lasy. Teraz jest to zaledwie 15%...
Gdy dojeżdżamy jest już ciemno (ok. 19:30). Kierujemy się w stronę historycznego parku, który chcemy zobaczyć.
Rozbijamy namiot nieopodal. Dochodzi 22:00. Wokół cisza i spokój...
...do czasu... Mija jakaś chwila, zaczynamy usypiać, gdy dobiega do nas muzyka. Całkiem spoko, takie grungowo-rockowe klimaty.
Wydawało nam się, że to przez chwilę, że z samochodu ktoś puszcza muzykę. Ale mija chyba godzina. Próbujemy usnąć. Bezskutecznie. Przez większość nocy samochody i motocykle przejeżdżały nieopodal nas, muzyka, tłuczenie butelek, wystrzały... Ja mimo to trochę nawet przysnęłam. Maciej nie.