Rano poszłam znów do świątyni, do tej samej, przy Rambuttri, obok naszego guesthouse'u. Właściwie to już nie tak rano, koło 11:00 było i pora jedzenia. A precyzyjniej mowiac pudża, czyli rytuał ofiarowania. W tym czasie świeccy wyznawcy przynoszą jedzenie, siadają na krzesełkach i czekają. Prawdę mówiąc nie do końca wiem na co:) bo ja w tym czasie siedziałam już w oddali pod ścianą z zamkniętymi oczami. Czasem tylko umysł zarejestrował jakiś znajomy zwrot w języku pali.
Po śniadaniu w naszym guesthousie (ryż z tofu i warzywami) siadają stolik obok mnie dwie polki. Magda i Marta. Szybka, miła pogawędka. Idę na górę do Macieja. Plan na dziś jest wielce nieturystyczny - zakupy w Tesco:) Dokładnie to po namiot się wybieramy. Bo swojego z Polski - za radą Radka:) - postanowiliśmy nie zabierać.
Wzięliśmy taxi. Jakieś 4,5 km do centrum. Korki na maksa. Odradzamy. Więcej stoimy niż jedziemy. Opłata 90 Bhat (ok. 10 zł).
Namiot kupiony (499 Bhat = 55 z).
Wyczytałam w przewodniku o małej świątyni hinduistyczno-animistycznej, tuż obok jednego z najbardziej ruchliwych skrzyżowań w centrum. Wydaje się być blisko. Idziemy na poszukiwania. Centrum rzeczywiście jest mocno zaludnione, głośne oczywiście też, ale to przez pojazdy wszelakie. Ludzie są spokojni, nie krzyczą, a kierowcy nie trąbią. Dochodzimy po ok. pół godzinie lub dłużej. Świątynia okazuje się być małym skwerkiem, z czczonym wielce posągiem Brahmy. Rzeczywiście przy samym skrzyżowaniu, obok hotelu, z którym wiąże się jej historia. Bardzo dużo wiernych, modlą się, palą kadzidła, polewają wodą rzeźby słoni, składają ofiary - kwiaty, lub ptaszki wypuszczane z klatek. A w tle tańczą (odpłatnie) tajskie tancerki. Zapach kadzideł przenika nas. Robię zdjęcia. Obserwujemy jakiś czas. Wychodzimy.
Tym razem decydujemy się popłynąć z powrotem łodzią. Strzał w 10-tkę! Szybko i tanio (14 Bhat za dwie osoby! czyli 1,55 zł). Po kilku minutach wysiadamy niedaleko świątyni na Złotej Górze (Golden Mount). Już zmrok. Kierujemy swoje kroki w jej stronę. Dzisiaj jakieś buddyjskie święto. Skończyły się właśnie spotkania bądź modlitwy. Dziesiątki mnichów. Dyskutują, śmieją się, niektórzy powoli się rozchodzą. Na górę już nie można wejść, bo do 19:00 otwarte. Robię zdjęcia schodzących po schodach mnichów. Chwilę później zagaduje nas jeden z Nich, i w Jego towarzystwie, Jego brata bankowca oraz dziewczyny, tajki, od 10-ciu lat mieszkającej w Cambridge, wchodzimy po schodach. Wprawdzie do świątyni na górze już nie można, ale dobre i tyle:) Myślę, że następnym razem wybierzemy się tu w ciągu dnia.
Zadowoleni, choć i trochę zmęczeni kierujemy się w stronę Rambuttri. Jednak dzień dla nas jeszcze się na tym nie kończy. Po drodze spotykamy dwie fajne dziewczyny, Ewę i Kamilę. Umawiamy się na spotkanie za godzinę.
Dołączają do nas jeszcze trzy dziewczyny. Miły wieczór spędzony na rozmowach w miłym towarzystwie.