Wczoraj rano wyjechaliśmy z Konyi. Noc spędziliśmy w namiocie przy restauracji, gdzie wszyscy, z szefem na czele, opiekowali się nami - kolacja, herbata, prysznic, rozmowy... Jeden stop - prosto do Kapadocji, z miłym kierowcą ciężarówki. W trakcie drogi - śniadanko i oczywiście czaj.
Po południu, już w Kapadocji, naszym oczom ukazał się niesamowity widok... Kosmiczne formy skalne (dokładnie z tufu wulkanicznego), a w nich powykuwane mieszkania, w których nadal zamieszkują ludzie. Zanim dotarliśmy do Goreme (z sympatycznym panem - już innym) zatrzymaliśmy się, aby zrobić parę fotek. Maciej pokazał mi po chwili... wielbłąda!! I ja jak szalona pobiegłam do niego!
Kilka minut później - miasteczko Goreme. Hasan, z którym dojechaliśmy zabrał nas do swojego domu - jakże innego od znanych nam domów! Wykuty w skale wiele, wiele lat temu! Dokładnie to w trzech skałach, w jednej znajdowało się mieszkanie, w drugim pomieszczenie dla zwierząt, a w trzecim, na dole pomieszczenie otwarte z jednej strony, w którym pozwolono nam postawić namiot, a z drugiej strony, na górze było wejście do wykutego w tej skale kościółka I lub II w n.e.
Poznaliśmy już chyba większość rodziny naszego kierowcy. Jego żona Fatma, mówi nawet dosyć płynnie po angielsku.
Chodząc kilka godzin po tych odlotowych formach skalnych nie mogliśmy wyjść z zachwytu! To naprawdę trzeba zobaczyć!
Wieczorkiem spotkaliśmy jeszcze dziewczynę i chłopaka z Polski, podróżujących półtorej miesiąca po Turcji głównie na rowerach. Ale już wracają, wyjechali wczoraj autobusem do Stambułu.
Nockę spędziliśmy w jednej ze "skał" - koło domu tej przemiłej rodzinki. Rozbiliśmy sobie namiocik (bez tropiku) w środku, aby uchronić się przed ewentualną inwazją olbrzymich mrówek. I tak jedna z nich ugryzła Maćka...