Gdy wstajemy rano i wygladamy przez okno - pogoda nie zapowiada się obiecujaco. Tyle chmur, ze nie widac ani Araratu, ani blizej polozonych gor. Zaczyna tez padac. Wiec nigdzie poza Dogubayazit sie dzis nie wybierzemy. Wloczymy sie po miescie. Ponajemy jednego chlopaka. Rozmawiamy i wloczymy sie razem. Wchodzimy do roznych sklepow. Ja kupuje słowniczek turecko-angielski, Maciej - ramke do rysunku, na prezent dla Mehmeta. No i oczywiscie zaprasza na tradycjna herbate. Ani jednego dnia bez czarnej herbaty w Turcji! Pijemy ja kilka razy dziennie, a sami nie kupiliśmy ani razu. Ja jednak wole zielona :) Zaczyna padac.
W drodze do domu - spontaniczna decyzja i wchodzimy do fryzjera. Za pomoca slowniczka, kilku slow i gestow wyjasniamy, ze chcemy tylko pozyczyc maszynke lub nozyczki, a Maciej mnie obetnie. No i udaje sie :) Oczywiscie wzbudamy spore zainteresowanie. Fryzjer upiera sie tez, aby przystrzyc Maciejowi rowno brodke :)
Wracamy do naszego mieszkania, czyli biura Mehmeta. Rozmawiamy troche z jego tata, Halis'em. Jest bardzo milo.
Wieczorem przybiega Mehmet z informacja, ze sa Polacy na dole. Wiec idziemy. poznajemy pare Polakow i pare z Wloch. Troche rozmawiamy o roznych rzeczach zwiazanych z podrozami. Oni ida na kamping, a my wracamy na gore.
Ale to jeszcze nie koniec tego dnia. Mehmet przynosi obiecany Maciejowi saz (instrument podobny nieco do gitary), śpiewamy, gramy, wygłupiamy sie. Pozniej wola na gore swojego kolege, ktory tez troche gra i spiewa, a potem jeszcze jednego z drugim sazem.
I przez kolejna godzine mamy koncert. Mehmet spiewa, a kolega gra (profesjonalne) na sazie. Maciej myslal, ze to takie proste, ale okazuje sie ze jednak nie.