Słońce chyli się ku zachodowi. W końcu przejeżdża autobus. Wskakujemy. Za 70 000 LAK (ok 34 zł) od osoby jedziemy do Savannakhet, na południe.
Jazda laotańskim autobusem okazuje się nie być typowa. Wnętrze autobusu na całej długości i do 1/3 wysokości wypełnione jest pudłami. Usadawiamy się na końcu, na pudłach. Raz siedzimy, raz leżymy, czas mija, jest już noc, w kolejnych miasteczkach część pasażerów wysiada, zwalniają się miejsca siedzące.
Po 1:00 w nocy wysiadamy, jak się okazuje do celu jest jeszcze ok 30 km, mamy poczekać na minibus. Czekamy więc. Po pół godzinie jedziemy, tym razem siedzimy na workach:) Po 2:00 w nocy jesteśmy na miejscu. Przechodzimy jakieś dwa kilometry przez kompletnie uśpione miasto. W parku miejskim (w większości pozbawionym drzew) rozbijamy namiot. Nieopodal jest otwarta łazienka, jest prysznic - upragniony po całym dniu drogi!