Rano pojechaliśmy do kolejnego, pobliskiego wodospadu, który choć wysoki, okazał się być o tej porze roku wąską stróżką wody. Najpierw dostrzegliśmy go z daleka, a po dojechaniu do wioski okazało się, że trzeba jeszcze przejść do niego jakieś 300 m, oraz... trzeba zapłacić za zostawienie skutera w wiosce, bo inaczej nie mamy pewności czy jeszcze będzie tu cały, gdy wrócimy... Grupa dzieciaków chciała kasę za pilnowanie skutera. Jeden, najmłodszy nawet cwaniakował, i próbował wyłudzić od nas podwójną stawkę :) dałam mu do zrozumienia, że po pierwsze przesadza z kwotą, po drugie dzieciom nie dajemy pieniędzy. No to wskazali mi starszą kobietę, która szła juz w naszym kierunku. Szybkie rozeznanie, przekalkulowanie sprawy, i oznajmiliśmy, że nie idziemy nad wodospad, tylko rozejrzymy się po wiosce. I tak też zrobiliśmy, ku zdumieniu dzieciaków.
Gdy wracaliśmy zatrzymaliśmy się na chwilę przy szkole, na końcu wioscu. Maciej poszedł do szkoły, a ja na dłużej zatrzymałam się przy małej, bardzo biednie ubranej dziewczynce, która stała przy ogrodzeniu i czekała na swoją mamę. Gdy robiłam jej zdjęcia usłyszałam, że w domu, przed którym stałyśmy, grupa osób pięknie śpiewa. Stałam więc i słuchałam. Zawołałam Macieja. Staliśmy tak razem przez kilka minut, do czasu gdy jedna kobieta z wewnątrz zaprosiła nas gestem ręki do środka.
Zaciekawieni i podekscytowani weszliśmy do środka jednoizbowej chaty na palach. Usiedliśmy na podłodze, w okręgu, dołączając w tej sposób do grupy kilkunastu obecnych tu osób. Słuchaliśmy kolejnej wzruszającej piosenki. W pewnym momencie usłyszałam znane słowo "Alleluja"... Następnie dostrzegłam znak krzyża namalowany na księdze, którą jedna z kobiet trzymała w rękach... Potem ujrzałam drewniany krzyż na ścianie obok. Ach, to już wszystko wiadomo, jesteśmy na mszy świętej...
Dokładnie rok temu trafiliśmy przypadkowo do kościoła katolickiego, w środku Tajlandii...
Po pieśniach zaczęło się kazanie, które najpierw rozpoczął mężczyzna siedzący naprzeciwko nas, a następnie inny, młodszy od niego. Ten drugi z widocznym zaangażowaniem i wiarą, wręcz fanatyzmem i zaslepieniem w oczach, opowiadał w charyzmatyczny sposób jakieś historie.
Nadal byłam zaciekawiona, jednak moja ekscytacja osłabła, ustępując miejsca myślom nt. religii, i tego, że cieszę się że nie przynależę do żadnego wyznania, ugrupowania, sekty. Największą moc, siłę i prawdę, czuję w Naturze, w otoczeniu przyrody, w zjednoczeniu z nią.
Po około pół godzinie wymknęliśmy się, kłaniając wszystkim w ciszy, bo przemowa nie skończyła się jeszcze, a my już nie chcieliśmy czekać na zakończenie. Wychodząc oddałam swoją chustę matce tej dziewczynki, dzięki której zatrzymałam się przed tym domem-kościołem.