Dzień, w którym czas zwolnił...
Rano w klasztorze pomedytowaliśmy, wzięliśmy udział w pudży, spotkaliśmy chłopaka z Francji, który kręcił się samotnie po terenie klasztoru. I niespełna godzinę później, trochę dzięki nam, wiedział że zostaje tu na dwie noce:)
Pożegnaliśmy się serdecznie z Suratchayo i wyszliśmy, aby zmierzać w stronę Laosu...
...Los zgotował nam jednak niespodziankę, nieoczekiwaną, niechcianą... Niespełna 300 m od bram klasztoru skręciłam obie kostki... Czas stanął na chwilę w miejscu. Wszystkie plany zaczęły pękać jak bańki mydlane...
Nie wiem ile leżałam na ławce przystanku. Przychodzili czasem ludzie, ktoś przyniósł maść, dwóch mnichów zjawiło się dwukrotnie jak bodhisattwowie, przynieśli mi uśmiech, współczucie, "schronienie" - chanting zaśpiewany specjalnie dla mnie, podczas gdy łzy napływały coraz mocniej do moich oczu...
Potem przyszedł nasz mnich Suratchayo, zadzwonił do szpitala. Ambulans, wózek, rentgen. Doktor wyjaśnił, że w prawej stopie jedna kostka uległa pęknięciu. Gips na 2 tygodnie. Kule.