Nie ma co siedzieć w tłocznym, dusznym Bangkoku. Zwijamy się na północny-wschód. Pociągiem wyjeżdżamy do Saraburi (jeden bilet to 23 Bhaty). Dalej już stopem :)
Najpierw na pace pickupa z kierowcą, który jest trenerem boksu Muay Thai i jego dziewczyną (zapraszają nas na weekend na walkę w BKK). A potem z kolejnym kierowcą, na kolejnej pace. Nagle, po jakiś 20 minutach coś rzęzi i samochód staje... W sumie przejeżdżamy tak po kawałku odcinek ok 100 km. Na noc kierowcy przywożą nas do swojej rzekomo rodziny, gdzie dostajemy pokój. Jest już ciemno, siedzimy chwilę razem przy stole, próbując się dogadać. Ani razu nie pada słowo, że coś powinniśmy zapłacić. O nic nie prosimy. Zresztą mamy przecież namiocik. Dostajemy mleko sojowe, wodę, pytają czy chcemy coś jeść. Potem nasi kierowcy żegnają się z nami i odjeżdżają. Nie mija 5 minut, a pani, widać głowa rodziny, wręcza nam... rachunek (!), nawet wodę i mleko sojowe, o które nie prosiliśmy, policzyli (sic!) Jest już noc, skorzystaliśmy już z prysznica, zjedliśmy... nie zamierzamy się sprzeczać... Ale sytuacja nas rozwaliła. Wyciągnęłam z portfela ostatnie 400 Bhat...