Postanowiliśmy pojechać kawałek pociągiem. Miał być niewielki odcinek, do najbliższej (wg mapy) stacji, skąd blisko na autostradę. Wychodzenie kilka km poza miasto pieszo, z plecakami, w upale, na tą samą drogę co wczoraj – nie, tego nie chcieliśmy. A dworzec kolejowy mieliśmy właściwie tuż obok. Okazało się jednak, że na tej najbliższej stacji pociąg się nie zatrzymuje. Więc kupiliśmy bilety do miasteczka oddalonego o ok. 215 km na północ, do Taungngu. Ordinary class – cena 1100 kyatt (3,50 zł) za bilet!
Jechaliśmy i jechaliśmy… Kołysało… Nie to za mało powiedziane. Podskakiwaliśmy na drewnianych ławkach prawie cały czas. A młodzież robiła sobie z nami zdjęcia:) Na każdej stacji kobiety i dzieci z miasteczek i okolicznych wiosek wchodziły do pociągu ze swoimi towarami (owoce, woda, piwo, ryż w liściu bambusowym i inne). I tak jechaliśmy przez 6,5 godz.!!
Było już ciemno, gdy wysiedliśmy w Taungngu. Szybko zlokalizowaliśmy się na Maps.Me i skierowaliśmy się w stronę leżącego na skraju miasteczka klasztoru. Szybkim krokiem, aby nikt za bardzo się nami nie zainteresował. Chociaż i tak co jakiś czas ktoś pytał ‘Dokąd idziemy?’ Wymijająco odpowiadaliśmy, że ‘donikąd’.
Przeskoczyliśmy przez bramę z kołem Dhammy i rozbiliśmy namiot niedaleko klasztoru, w gaju palmowo-bananowym.