Birmańczycy wstają bardzo wcześnie, nawet w niedzielę... Od 5:00 zaczęli szykować śniadanie dla mnichów. Chwilę potem trzy gongi przywołały ich do stołu. Krótka modlitwa. Powoli reszta rodziny zaczęła wstawać. O 6:00 zaczynają już jeść na podwórku, bo tam jest taka wybetonowana część kuchenna, pod drzewem.
Ja się nawet wyspałam. Maciej średnio. W nocy jeszcze mnich Go zagadywał, w pokoju świeciły się całą noc jarzeniówki. Rano już o 4:30 poszedł medytować.
Ja jak tylko wstałam, po 6:00, chciałam od razu usiąść, ale nie zdążyłam, bo usłyszałam zapytanie, ‘czy idę na śniadanie?’
Śniadanie przeciągnęło się dłużej. Dwie dziewczynki prawie mnie nie odstępowały. Przyjechały jakieś nowe panie i zaczęły szykować posiłek, chyba już na obiad. Robiłam zdjęcia. Po pewnym czasie zjawił się Maciej w sarongu i zasiadł do prostego śniadania.
Potem jeszcze przyjeżdża jeden nowy człowiek, pan który mówi pa angielsku i chce ze mną porozmawiać. Najpierw trochę ‘badawczo’, czy jest nas tylko dwoje, skąd, dokąd, po co… Ale gdy zaczynamy rozmawiać o Dhammie – wszystko się zmienia. Jest zafascynowany wiedzą, którą się dzielę. Potem daje mi dłuższą lekcję j. birmańskiego. Najważniejsze słówka i zwroty dotyczą wegańskiego jedzenia.
Sprawdziliśmy wczoraj, że niedaleko stąd jest ośrodek Vipassany. Z mapy wynika, że nieco ponad 20 km. Szybko zatrzymuje nam się wygodny, klimatyzowany samochód. Aż Maciej mówi, że może jedziemy dalej. Tak wygodnie i chłodno tu. Ale pokazaliśmy już dokąd, więc głupio to zmieniać po 2 minutach. Wysiadamy. Odbijamy w prawo. Wskakujemy na pakę do chłopaków, którzy jadą chyba na jakąś wycinkę drzew do lasu. Szkoda, że z tego stopa zdjęć nie zrobiliśmy. Pomyślałam o tym, ale trochę ryzykowne było wyjmowanie aparatu i puszczenie się na chwilę, bo cały czas podskakiwaliśmy na deskach, po coraz bardziej nierównej drodze. Z kolejnym kilometrem w stronę niczego… Chłopaki skręcali do lasu. Gps nie chciał zlokalizować dokładnie położenia. Telefony do ośrodka okazały się niewłaściwe… Ludzie spotkani po drodze dawali znać, że gdzieś to tu jest (pokazywaliśmy Im zdjęcie i adres na stronie www), ale nikt nie potrafił nas pokierować dokładnie… Spodziewałam się jakiejś informacji, tabliczki przy drodze… Nic… Zawróciliśmy. Ludzie którzy nas zabrali podobnie nie potrafili udzielić nam wskazówek… Więc wróciliśmy do tego samego miasteczka. Zaczynało robić się coraz goręcej. Wszędzie pył, głośno. Zmęczeni padliśmy na jakieś ławki przy drodze…
Po dłuższym czasie wyszliśmy znów na drogę. I po raz kolejny poczułam, że wszystko jest jak ma być. Czasem się błądzi, szuka czegoś bezskutecznie, ale może właśnie po to, aby w odpowiednim czasie zjawiło się coś (lub ktoś)… Pędzący samochodzik zatrzymuje się. Młody chłopak, kierowca mówi po angielsku, więc nie wyciągam ‘listu’. Razem z mamą i siostrą jadą aż do Rangunu (Yangoon)! Stolica też jest naszym celem, ale dopiero za parę dni. Wskakujemy do tyłu, na pakę, gdzie siedzi siostra kierowcy. Bardzo miła, mówi po angielsku, wygląda o 10 lat młodziej niż ma (ma 25). Spędzamy razem trochę czasu jadąc. Decydujemy, że wysiądziemy wcześniej, przed Rangunem. Zaprasza nas też do nich, jak przyjedziemy. Postaramy się skorzystać.
Wysiadamy kilkanaście km przed miejscowością Bago (Pegu), bo nasz kierowca z rodziną odbijają na autostradę. Tu, gdzie wysiedliśmy ludzie już mniej się uśmiechają…
Po drodze mijamy stację paliw, nową, jak nie z tej ziemi, tzn. nie z tego kraju. Idziemy do łazienek, a tam prysznic!! Wszystko w płytkach. Co za błogosławieństwo!!
Lokalna ‘taksówka’ podrzuca nas do Bago (‘list’ działa właściwie za każdym razem). Wysiadamy na samym początku, przy świątyni. Tam poznajemy trzech mnichów, takich po 50-tce, którzy od razu częstują nas kawą (z Tajlandii, co podkreślają kilkakrotnie). Jeden z nich o imieniu Bandita mówi po angielsku. Rozmawiamy o Dhammie, medytacji, naukach Buddy.
Zapada zmrok. Pytamy o możliwość przenocowania, rozbicia chociaż namiotu. Oni są za, ale muszą spytać głównego mnicha. Idziemy i… ‘no permit’… Mnichom trochę głupio, potem drugi jeszcze raz idzie do tego ‘głównego’… Trudno. Żegnamy się, dziękujemy. I odchodzimy…
Tym razem niedaleko. Szybko zbaczamy z drogi w zarośla. I znajdujemy miejsce na namiot.
Miejsce idealne. Ale jest tak parno, jesteśmy zlani potem, ciężko usnąć.
Całą noc rozlegają się śpiewy…