Ferzan wychodzi dzis do pracy wczesnie rano. Oprowadza po Achtamar wycieczke, ktora wczoraj spotkalismy na zamku.
Po medytacji, sniadaniu i posprzataniu po sobie, wychodzimy z domu. Pieszo wychodzimy na wylotowke.
Zabiera nas w koncu jeden pan, ktory przejezdza kolo nas po raz kolejny. Maciej mowi: "Piaty raz juz kolo nas jedzie", a ja na to "To za szostym razem moze nas zabierze" :) I tak sie dzieje.
Nasz kolejny kierowca po drodze zabiera nas specjalnie nad wodospad Kolo Muradiye. Jest calkiem milo, choc z rozmowa ciezko.
Potem trzeci kierowca - tym razem ciezarowki. Przypomina nam z wyglądu jednego kolege z Krakowa (wspanialego pisarza :)
Z kazda kolejna minuta, kazdym kolejnym kilometrem, z kazda kolejna mijana wioska, czujemy coraz bardziej jak daleko jestesmy, w jak innym miejscu.
Domy zbudowane z kamienia i gliny, wlasciwie to prowizoryczne baraki. Czesto mijane stada owiec, koz i krów. Niektore z nich bardzo liczebne (po ok. 100-200 zwierzat). Gdzieniegdzie moje kochane osiolki. Pasterze, pracujace kobiety w chustach, dzieci.
Co jakis czas na drodze kontroluje nas wojsko. Sprawdzaja wszystkich, czy nie przewozi sie broni.
Tak samo duzo punktow kontrolnych mijalismy po drodze z Elazig do Wan, kilka dni temu. Ale wowczas nas nie sprawdzano. Podobno poszukuja caly czas partyzantow. Dodamy tu moze, ze jest to region zamieszkany przez Kurdow, przez nich zwany Kurdystanem, ktory 1000 lat temu nalezal do nich.
Wiele osob ostrzegano nas przed tymi rejonami, przed Kurdami, przed terrorystami... A wszyscy poznani tu przez nas ludzie, bardzo dobrzy dla nas ludzie, to Kurdowie.
A "terrorysci", to organizacja kurdyjska PKK, tutejsza partyzantka, walczaca o niepodleglosc.
Rzeczywiscie sytuacja polityczna jest tu nieciekawa i napieta. Bardzo wiele na ten temat dowiedzielismysie od Ferzan'a.
Bylo duzo walk i wciaz tocza sie walki, choc w ukryciu, w lasach i w gorach... Tylko na drogach widac czasem zolnierzy z karabinami i czolgi. To bardzo smutne, ze ludzie nawzajem zadaja sobie tyle cierpienia...
Na dworze silny wiatr i deszcz. Jedziemy i patrzymy przez okna na przesuwajace sie obrazy. Wypatrujemy tez co jakis czas namioty nomadow.
Z naszym kierowca dojezdzamy do rozstaju drog, 5 km przed Dogubeyazit - naszego dzisiejszego celu podrozy.
Zanim wysiedlismy, chcielismy isc do ludzi w namiotach, ale jest silny wiatr i zbliza sie jakas ciemna chmura. A obok nas zatrzymuje się samochod - dla nas.
Okolo 15.00 jestesmy w miescie, ktore juz nawet nie wyglada jak bazar, a jak jedna wielka prowizorka.
Dzwonie do Mehmeta, naszego hosta z Hospitality Club. Pan z restauracji obok pomaga wytlumaczyc mu przez telefon, gdzie jestesmy. Potem zaprasza nas na herbate, i w miedzyczasie przyjezdza Mehmet. Nie moze teraz z nami zostac, spotkamy sie pozniej w jego biurze, dokad ma nas zaprowadzic pan z restauracji. On jednak po kilkunastu minutach zleca to zadanie dwom malych chlopaczkom, ktorzy nie bardzo wiedza o co chodzi i w sumie po chwili gdzies skrecaja - zreszta i tak na nich nie liczylismy. Idziemy przed siebie i po chwili mamy juz towarzysza, który okazuje sie byc kuzynem Mehmeta :) Kawalek idzie z nami, a potem oddaje nas w rece brata Mehmeta - Ahmeda, z ktorym idziemyna miejsce – Biuro Turystyczne organizujace wyprawy na Ararat. Poznajemy tu ich ojca, który od kilkudziesieciu lat wchodzi na ta majestatyczna gore. Oglądamy mnostwo zdjec z wypraw, powywieszanych w biurze.
Dzis Ararat jest slabo widoczny.
Potem na chwile wpada Mehmet, ktory tez jest przewodnikiem.
Nastepnie 2 godz spedzone w kafejce internetowej, pietro wyzej.
Potem dlugo rozmawiam z Mehemetem.
Wspolna kolacja. I on gdzies biegnie. My zostajemy i odpoczywamy.
Dochodzi 23.00. Wlasnie ulicami przejechal czolg, a na nim chlopaki Oglądamy karabinami….